Sylwia Grzeszczak - Koncert - Kobierzyce 24.08.2014
Rozpamiętując koncert Natalii Szroeder i Libera, siedziałam pod barierkami czekając na występ Sylwii Grzeszczak.
W pewnym momencie zaczęło padać. Choć nie jest to odpowiednie
słowo. Tuląc swój plecak, aby ochronić go przed deszczem, przemokłam od stóp do
głów. Na scenie pojawiła się pewna
Pani, która mopem zrzucała wodę ze sceny, prosto na głośnik. Ten widok lekko
mnie przeraził, ale kiedy rozbrzmiały pierwsze dźwięki i nic nie eksplodowało, byłam naprawdę
szczęśliwa.
Pewnego dnia dowiedziałam się, że podczas fotografowania koncertów nie można zapomnieć o zatyczkach do uszu. O owej poradzie dowiedziałam się akurat, gdy wróciłam z pierwszej tego typu wyprawy. Głośniki, przy których stałam, nie były dla mnie szczególnie okrutne, ale podczas oczekiwania na Sylwię Grzeszczak zrozumiałam, dlaczego przydałyby mi się wspomniane wcześniej stopery. Choć na większych koncertach największym problemem z pewnością są głośniki, mnie przeraziło coś zupełnie innego - fanki. Dziewczynki, które krzyczą, piszczą, mimo że na scenie nic się jeszcze nie dzieje.
Kiedy
jednak na scenie pojawili się organizatorzy, zapadła cisza i zapowiedziano występ
Sylwii. Konferansjer zwrócił uwagę, że jest to jedna z najpopularniejszych piosenkarek na polskiej scenie, co potwierdziło rozdanie nagród,
które odbyło się dzień wcześniej - "ESKA Music Awards 2014", gdzie
wokalistka zdobyła statuetkę w kategorii "Najlepsza artystka".
Koncert otworzyła piosenka „Tęcza” z pierwszej solowej płyty
piosenkarki. Gdy Sylwia pojawiła się na scenie, od razu zasiadła przy
fortepianie. Przy instrumencie spędziła większość pierwszych
numerów. Następnie zaprezentowała „Hotel chwil” z najnowszego albumu.
Podczas
trzeciej piosenki – pierwszego wielkiego hitu – „Małych Rzeczy” wokalistka
zeszła do publiczności, a osoby, które stały w pierwszym rzędzie mogły zaśpiewać
fragment utworu wraz z piosenkarką. Usłyszeliśmy także śpiew gitarzysty, któremu
Sylwia podawała mikrofon.
Kilka razy wyręczyła go również w graniu, gdy sama
poruszała strunami. Był to trzeci numer,
wyszłam więc spod sceny i dopiero wtedy dostrzegłam jak liczna jest publiczność. Po zakończeniu utworu widownia została
zaangażowana do wspólnego śpiewania. Polegało to na powtarzaniu krótkich fraz, które później
wykorzystane zostały w refrenie „Nie dam się”.
Podczas tego utworu próbowałam przecisnąć się
do mojego pierwotnego miejsca, aby odnaleźć moją koleżankę i zabrać swoje
rzeczy, ale tłum zdecydowanie postanowił mi to uniemożliwić. To, że ja
zostałabym zgnieciona, było sprawą raczej drugorzędną, ale musiałam martwić się
o coś zdecydowanie bardziej cennego – aparat. Kiedy udało mi się
wydostać i ujść z życiem, dotarło do mnie, że ominął mnie cały utwór, a Sylwia
właśnie kończyła śpiewać „Księżniczkę”, po której rozbrzmiał „Pożyczony”. Niestety był ostatnim numerem podczas koncertu, który słyszałam.
Idąc na ten koncert, znałam znaczną część ich utworów. Zaskoczyło mnie jednak kilka piosenek, których nigdy wcześniej nie słyszałam, a wiele z nich utkwiło mi w pamięci. Koncert Sylwii zdecydowanie odbiegał od wszystkich, na których do tej pory byłam, nie tylko tych wspomnianych na blogu. Cały koncert był bardziej statyczny, bo w końcu Sylwia sama sobie akompaniowała.
Koncerty to niezwykła energia, dlatego nie do końca mogę się pogodzić, że w najbliższej przyszłości moje wyjazdy na tego typu imprezy zostaną drastycznie ograniczone, a właściwie zredukowane do zera. Pozostaje mi mieć nadzieję, że w przeciągu najbliższych miesięcy w pobliżu mojego miasta pojawi się ktoś ciekawy, a ja akurat będę mogła pojechać na jego występ.
Koncert jakiej polskiej gwiazdy Wy chcielibyście zobaczyć na żywo?