Mrozu - Relacja z koncertu - Żarów 6.06.2015
Kilka lat temu całą Polskę zalały
„Miliony monet”, które znacznie odbiegają od stylistyki, którą obecnie
prezentuje w swojej twórczości Łukasz Mróz, znany jako Mrozu. Swoją najnowszą
płytą - "Rollercoster" - wdarł się na szczyty list przebojów i trafił do grona pierwszoligowych gwiazd
polskiej muzyki rozrywkowej.
Zapraszam na relację z koncertu, który odbył się w Żarowie, 6 czerwca 2015 roku, gdzie Mrozu zagrał wraz
zespołem w ramach obchodów Dni Miasta.
Trudno wytłumaczyć co stało się z
tym koncertem, że tak długo ukrywał się na moim dysku. Jako, że od tego wydarzenia minęło już wiele miesięcy, tego wpisu nie można traktować jako relację z
koncertu, a raczej wspominki z mojego skromnego archiwum. Dlatego pozwolę sobie na
odrobinę swobodniejszą formę, mniej merytoryczną, ale bardziej osobistą. Chowając
głowę w piasek, zapraszam na post, dotyczący koncertu Łukasza Mroza, znanego
jako MROZU.
Przenieśmy się więc do gorących
dni początku moich wakacji, kiedy to odkryłam, że szósty czerwca wypada w
sobotę. Postanowiłam więc wykorzystać okazję, aby spędzić ten ważny dla mnie
dzień w sposób, który najbardziej lubię. Choć początkowo miałam znaleźć się w
zupełnie innym miejscu, postawiłam na
ponowne spotkanie z Łukaszem Mrozem.
Chyba każdy z nas kojarzy
debiutancki singiel piosenkarza – „Miliony Monet”. Kilka lat temu ten utwór pojawiał się
dosłownie wszędzie. Odrobinę inną
stylistykę muzyczną Mrozu zaprezentował na swoim drugim krążku, który promował
utwór „Globalnie”. To właśnie od tej piosenki rozpoczęła się moja przygoda ze
śledzeniem muzycznej działalności artysty, choć dopiero po pewnym czasie zdałam sobie sprawę, że piosenkę wykonuje ten
sam wokalista, który stworzył „Miliony monet”. Diametralnie zmienił swój
wizerunek, a także swoją muzykę. W pełni zaprezentował to na trzecim autorskim
krążku – „Rollercoaster”, który z pewnością był dla niego przełomowy. Niewielu polskich muzyków wydaje pięć singli z
jednego albumu. A jeszcze mniej może pochwalić się pięcioma singlami
promującymi jeden krążek, które stały się hitami. Taki sukces ma na swoim koncie Mrozu, który
nie tylko czaruje głosem, pozytywną energią i rzadko spotykanym feelingiem, ale
właśnie chwytliwymi kompozycjami.
Trudno nie zgodzić się z faktem,
że Mrozu jest obecnie jednym z najpopularniejszych i najbardziej lubianych
piosenkarzy w Polsce. Nie dziwi więc licznie zgromadzona pod sceną publiczność,
która z dużą dawką emocji przywitała wchodzących na scenę muzyków. Napięcie dodatkowo wzmocniło energetyczne
intro, które niepostrzeżenie przerodziło się w utwór „Burn This” z przerażająco
szybkimi zwrotkami. Duże wrażenie zrobił
na mnie głos artysty, który przez cały koncert skakał i biegał po całej scenie,
wraz ze statywem do mikrofonu, nie przypłacając tego ani sekundową
zadyszką. Z jeszcze większą radością
publika powitała kolejną piosenkę – pierwszy singiel promujący najnowszy album
– tytułowy „Rollercoster”.
Chwilę później cofnęliśmy się do 2009 roku, kiedy to Mrozu wydał swoją debiutancką płytę, a to za sprawą utworu „Tequila”, który szybko przemienił się w set coverów. Na początek zaserwowano nam fragment „Hot In Herre”, oryginalnie wykonywane przez Nelly’ego, a następnie „Feel so Close” Calvina Harrisa, „Nobody To Love” od Sigma i „Woo Hoo” nagranego przez Blur. Ten energetyczny mix piosenek innych artystów zakończył utwór „Sexy And I Know It” formacji "LMFAO". Po śpiewaniu kolejny raz charakterystycznej frazy refrenu, muzycy słyszeli głośny aplauz publiczności, a śpiewana była ona co raz szybciej i na końcu ostał się jedynie wyraz „know”. Wszystkie te utwory zostały mocno przearanżowane i w zaprezentowanej stylistyce świetnie pasowały do autorskich utworów, zagranych podczas koncertu.
Chwilę później cofnęliśmy się do 2009 roku, kiedy to Mrozu wydał swoją debiutancką płytę, a to za sprawą utworu „Tequila”, który szybko przemienił się w set coverów. Na początek zaserwowano nam fragment „Hot In Herre”, oryginalnie wykonywane przez Nelly’ego, a następnie „Feel so Close” Calvina Harrisa, „Nobody To Love” od Sigma i „Woo Hoo” nagranego przez Blur. Ten energetyczny mix piosenek innych artystów zakończył utwór „Sexy And I Know It” formacji "LMFAO". Po śpiewaniu kolejny raz charakterystycznej frazy refrenu, muzycy słyszeli głośny aplauz publiczności, a śpiewana była ona co raz szybciej i na końcu ostał się jedynie wyraz „know”. Wszystkie te utwory zostały mocno przearanżowane i w zaprezentowanej stylistyce świetnie pasowały do autorskich utworów, zagranych podczas koncertu.
Nie studząc emocji i nie
zwalniając tempa, Mrozu pytał
zgromadzonych pod sceną fanów – „Czy Żarów jest gotowy na bluesa, spytam po raz
pierwszy... Spytam po raz drugi... Trzeci”, a następnie publiczność usłyszała to,
na co z pewnością czekała – „Jak nie my, to kto”. To, co działo się podczas
tego utworu, zarówno na scenie jak pod nią, trudno jest opisać. Piosenka skończyła się jednak niespodziewanie
szybko, a Mrozu podsumował ją stwierdzeniem: „I feel good” i zaserwował nam
krótki cover utworu Jamesa Browna. Następnie przyszedł czas na kolejny singiel
– „100 metrów nad ziemią”, podczas którego wokalista akompaniował sobie, grając
na klawiszach. Publiczność chętnie zaangażowała się w śpiewanie refrenu utworu,
do czego zachęcał Mrozu, śpiewając jedynie frazę: „Unieś się...” pozostawiając
resztę wersu, aby publiczność mogła go dokończyć. Równie chętnie zgromadzeni w
Żarowie fani włączyli się do wspólnego śpiewania kolejnego utworu – „Poza
logiką”, podczas którego Mrozu chwycił po kolejny instrument – tamburyno.
Choć trudno było sobie wyobrazić,
że emocje pod sceną mogą jeszcze wzrosnąć, a muzycy mogą dać z siebie jeszcze
więcej, tak stało się chwilę później, gdy rozbrzmiały pierwsze dźwięki „Nic do
stracenia”. Początkowo śpiewane niemalże a capella przez Mroza wersy refrenu, trudno
było dosłyszeć wśród okrzyków publiki. Jak
już wyżej wspomniałam, nie był to mój pierwszy koncert wokalisty. Pierwszy raz
miałam okazję usłyszeć go kilka miesięcy wcześniej i mimo, że te wydarzenia nie
dzieli duża odległość czasowa, koncerty bardzo się od siebie różniły. W Żarowie
pojawiła się sekcja dęta - dwóch muzyków
- grających na trąbce i saksofonie, co całkowicie zmieniło klimat koncertu. Zaprezentowane
na scenie show było dopracowane w najmniejszych szczegółach, choć nie zabrakło
miejsca na spontaniczne momenty. Moją uwagę zwróciły dopasowane do siebie
stroje muzyków, a także „choreografia” – w pewnych momentach obracali się, a
nawet bujali w rytm muzyki, w tę samą stronę.
Podczas koncertu Mrozu
wielokrotnie deklarował, że możliwość zagrania koncertu na Dolnym Śląsku jest
dla niego dużą przyjemnością. Sam pochodzi z Wrocławia, który miał duży wpływ
na jego twórczość. Szczególnie
podkreślił to przed utworem „Globalnie”, nagranego z Wrocławianinem -
Waldemarem Kastą. W stolicy Dolnego Śląska nagrano także teledysk do tej
piosenki. Jednakże podczas fragmentu,
który oryginalnie wykonywał Kasta, Mrozu zaserwował nam fragment „Ready or Not” formacji The Fugees. Energia wokalisty, zaangażowanie i pasja,
którą wkładał w każdy utwór podczas całego koncertu była wręcz zaskakująca.
Mrozu przekazał zgromadzonej publiczności ogromne pokłady pozytywnej energii.
To niezwykle rzadka umiejętność, aby z taką łatwością porwać tłum i przekazać
mu swoje emocje.
W końcu przyszedł jednak czas na
zakończenie koncertu. Znów cofnęliśmy się do pierwszej płyty wokalisty, który
zaprezentował swój debiutancki singiel w zupełnie nowej aranżacji – dopasowanej
do jego obecnego image’u i stylistyki obecnej twórczości. Spokojny,
niemalże balladowy wstęp, sprawił się dziesiątki osób podniosły swoje telefony,
które rozbłysły jak światełka. Po chwili piosenka znów zaczęła się od początku,
a wers „W górze tyle rąk, w górze tyle
rąk” znów spowodował żywą reakcję publiczności. Po zakończeniu tego utworu
Mrozu pożegnał się z publicznością i wraz z muzykami zeszli ze sceny. Po
gromkich oklaskach pojawili się jednak jeszcze raz i Mrozu zachęcił publikę do
wspólnego śpiewania różnego rodzaju wersów, w tym charakterystyczne „hey, hey,
hey”, a w międzyczasie przedstawił członków swojego zespołu. Nie zabrakło
miejsca na krótkie solówki, przerywane kolejnymi wspólnymi wokalizami wraz z
publicznością. Dzięki temu odrobinę wyhamowały nagromadzone wśród publiki
emocje, która z nową dawką energii przyjęła ostatni już utwór, przed którym
znalazł się jeszcze czas na pamiątkowe zdjęcie. A na sam koniec raz jeszcze
usłyszeliśmy „Nic do stracenia”.
Podczas mojej krótkiej przygody z
fotografowaniem koncertów miałam przyjemność być już na kilkunastu takich
wydarzeniach. Parę z nich było występami zespołów, ale muszę przyznać, że
podczas koncertu Mroza najbardziej było widać „chemię” między muzykami,
interakcję między nimi i wokalistą, który znalazł miejsce na popisy
instrumentalne swojej załogi, często wchodził z nimi w interakcję, przez co
mieli okazję lepiej zaprezentować swoje umiejętności. Podczas tego koncertu
najwyraźniej widziałam, że grający na scenie ludzie to zespół. A przecież Mrozu to solowy wokalista, który
gra z muzykami. Zrobiło to na mnie naprawdę duże wrażenie.
Muszę przyznać, że zamiast w
miarę rzetelnej relacji, z tego wpisu wyszedł raczej spis komplementów, pieśń
pochwalna, ale szczerze przyznaję, było to najlepsze zakończenie koncertu,
jakie widziałam. Emocje były odpowiednio rozłożone, stopniowane i wyważone. Odrobinę dziwi mnie moja, aż tak pozytywna
ocena tego koncertu. Zwłaszcza, że moje
pierwsze spotkanie z wokalistą nie przyniosło takich wrażeń. Chcąc nie chcąc – muszę przyznać, to było
naprawdę ciekawe spotkanie z muzyką.