Koncert Afromental - Świdnica 19.06.2015
Siedmiu chłopaków, dwanaście lat na scenie i cztery albumy
studyjne na koncie. Polską scenę muzyczną podbili spokojnymi, melodyjnymi
kompozycjami, choć na żywo prezentują zdecydowanie odmienną stylistykę. Dopiero
ich czwarta płyta definitywnie zerwała z poprzednim wizerunkiem i pokazała
prawdziwy potencjał, który kryje się w tej formacji.
Zapraszam na relację z koncertu zespołu „Afromental”, który
odbył się w Świdnicy, 19 czerwca 2015 roku.
Jako, że od koncertu minęło już wiele miesięcy, tego wpisu
nie można traktować jako relacji z koncertu, a raczej wspominki z mojego
skromnego archiwum. Przenieśmy się zatem do połowy czerwca, kiedy spacerując po
terenie, gdzie odbywały się Dni Świdnicy 2015, w oczy rzuciła mi się ogromna
litera „A”, zawieszona na środku tylnej ściany sceny. Widoczna była już z
daleka, a jej świetlne iluminacje, okazały się później doskonałym ubarwieniem
całego show. Gdy dotarłam już pod barierki, moją uwagę zwróciły licznie
zgromadzone fanki, które żywo reagowały na to, co dzieje się na scenie. Każda
osoba z techniki była witana gromkimi okrzykami. W końcu pojawili się także muzycy, którzy kolejno wchodzili
na scenę i witali się z publicznością.
Koncert rozpoczął się mocnym uderzeniem – utworem „Mental house”, który promował najnowszą płytę zespołu, wydaną w 2014 roku. Gdy rozbrzmiały pierwsze dźwięki, muzycy zaczęli grać. A chwilę później na scenę wbiegli Tomson i Łozo. W tym samym czasie posypały się snopy iskier - zaprezentowano elementy pirotechniki scenicznej. To efektowne wejście wokalistów było jedynie wstępem do pełnego energii występu. Już podczas pierwszej piosenki publiczność wydawała się być rozgrzana do czerwoności. Fani skakali, machali rękami i chętnie śpiewali wraz z wokalistami. Po zakończeniu tego utworu muzycy przywitali się z publiką, a Tomson zadeklarował: „Przyjechaliśmy z niedaleka, żeby zrobić tutaj całkiem dobrą imprezę!” Zgromadzeni pod barierkami nie mieli wątpliwości, że będzie to bardzo udany wieczór i równie chętnie powitali kolejny numer – „I loved you”. Pierwsze frazy refrenu tej kompozycji mogą zmylić niezaznajomionych z materiałem odbiorców, ale kolejne wersy szybko rozwiały wątpliwości na temat tego, jaką muzykę obecnie tworzy „Afromental”. Wokaliści zapowiedzieli, że koncert zdecydowanie zdominuje materiał z najnowszego krążka. Wielokrotnie zachwalali swój album, który zdecydowanie różni się od tego, co prezentowali na poprzednich płytach. Łozo zapowiedział także, że koncertów Afomental się nie ogląda, w koncertach Afromental się uczestniczy. I zaprosił do wspólnej zabawy podczas kolejnego utworu – „For myself”, po którym przedstawiono wszystkich członków zespołu. Poza znanymi z telewizji Wojtkiem Łozo Łozowskim, Tomsonem i Baronem formację zasilają także Lajan, Śniady, Torres i Dziamas. Warto zauważyć, że na scenie znajdują się dwie perkusje, które znacząco wpływają na charakter prezentowanej muzyki.
Muszę przyznać, że wiele słyszałam na temat energii, którą zespół prezentuje na żywo. Wiele razy obiło mi się o uczy, że Afromental na płycie i Afromental „na lajfa” to zupełnie inne bajki. Najnowsza płyta odrobinę przybliża klimat tego, co muzycy prezentują na żywo, ale muszę przyznać, że to co działo się na scenie przerosło moje oczekiwania. Przez cały czas wokaliści skakali, biegali, podskakiwali i znów skakali. A przy tym, ani przez chwilę nie odbiło się to na ich głosach nawet najmniejszą zadyszką. Nieodzowną rolę odegrały jednak ręczniczki, które Łozo i Tomson podczas całego koncertu zabierali ze sobą w każdy róg sceny, a na koniec rzucili je publiczności. Poza niesamowitą ilością skoków, które wykonali wokaliści, nie można zapomnieć o pozostałych muzykach, również przepełnionych energią, którą bez trudu przekazywali zgromadzonym pod sceną fanom. Tak było też podczas kolejnego zaprezentowanego tego wieczoru numeru - „Fuck the world”, podczas której zachęcano publikę do wspólnego śpiewania, a może raczej wykrzykiwania. Ani na moment nie zwalniając tempa, Łozo zapowiedział kolejny punkt programu: „Aleksander ma dla was pewną kołysankę”. Po tych słowach rozbrzmiał piękny dźwięk szarpania strun gitary, za którą odpowiadał Baron i rozpoczęła się kolejna piosenka – „Lust call”.
Następnie przyszedł czas, aby odrobinę cofnąć się w czasie – do poprzedniego albumu zespołu, a to za sprawą utworu „The Bomb”, po którym muzycy zaprezentowali krótki cover „Waiting All Night” nagranego przez Rudimental wraz z Ellą Eyre. Po tej szybkiej przerwie powróciliśmy do autorskiego materiału formacji, która zaprezentowała kolejną kompozycję z trzeciego krążka - „We are the Lumberjaxxx”.
„Założyliśmy zespół, zaczęliśmy grać na różnych festiwalach w Olsztynie. Udało nam się parę wygrać. Po czym przyszła ta myśl... Chodźmy podbić Warszawę, Polskę, a potem cały świat. Oczywiście wtedy wszyscy dookoła mówią: fajnie chłopaczki, że macie duże plany, ale puknijta się w łep. Gdzie do Warszawy tam się będziecie pchać? Tam trzeba mieć plecy, albo jakieś kombinacje, albo jakiś hajs, albo coś. Gdzie wy tam? I najlepszy tekst: takich jak wy, to jest tam tysiąc. Co wy tam się pchacie? Gówno tam zrobicie. To jest najgłupsze, co można usłyszeć i najgłupsze, co można powiedzieć. Nie mówcie tego nigdy. Takich jak ty, to jest... Bo takich jak ty nie ma nigdzie więcej. Każdy z nas jest super, jeden, wyjątkowy i tylko od nas zależy, co w życiu osiągniemy. Oczywiście potrzebne nam jest szczęście, oczywiście potrzeba w cholerę zaparcia. Po drodze mieliśmy ludzi, którzy mnóstwo pieprzyli takich farmazonów. Przeróżne były problemy - po angielsku wam się zachciało? No kurwa tak, po angielsku nam się zachciało. I chcemy po angielsku. I tak właśnie chcemy. I kto nam zabroni?
I zobaczcie gdzie jesteśmy po 11 latach. Jesteśmy tu u was, gramy, a wy zamiast robić coś innego przyszliście spędzić z nami wspólnie wieczór. To jest super miłe, bardzo Wam dziękujemy, że tu jesteście. Chodzi mi o to, żebyście teraz popatrzyli na nas i brali nas jako przykład. Przykład tego, że jak człowiek się uprze i postanowi sobie coś, to nawet jeżeli wszyscy dookoła będą ci mówić – weź ty się puknij w łeb, coś ty sobie wymyślił, to kurwa jego mać, można to zrobić.
Młodzi ludzie – Wy
jeszcze macie całą drogę przed sobą.
Starsi - Wam nie będę oleju wlewał do głowy, trochę nawet nie wypada, na
pewno każdy z Was ma już swoje przemyślenia. Ale wiem, bo i w mojej rodzinie
tak jest, i wśród moich przyjaciół to jest, że każdy z nas gdzieś tam, w swoim
serduchu, w duszy, chowa swoje rzeczy,
które chciałby robić, które kiedyś sobie wymyślił i z jakiś kuźwa dziwnych systemowo-życiowych powodów
tego nie robi. Bo nagle musiał zrobić coś innego z rozsądku – bla, bla, bla. Do
cholery jasnej! Mamy jedno życie, jedno jedyne. Żyjemy raz! Przeżyjmy je
najpiękniej jak możemy.
Odkopcie to co macie w swoich serduchach i
gońcie za tym. Młodzi ludzie – zapieprzać, robić, spełnić marzenia, będziecie
wtedy najszczęśliwsi, bo to jest
najpiękniejsze, co można w życiu robić – przeżywać fajnie życie. Polecenie od
nas, dla was – przeżyjcie życie tak, aby na łożu śmierci powiedzieć: ale kurwa było zajebiście!”
Kilka minut później wróciliśmy do niezwykle energetycznych
kompozycji. Muzycy zagrali „To the end”, a następnie pojawiła się mała improwizacja,
podczas której Łozo śpiewał kolejne frazy, które powtarzać miała za nim
publiczność, a Tomson beatboksował do rytmu. Po krótkim powtarzaniu różnych wokaliz,
przyszedł czas na powtarzanie zwrotów: „Kiedy ja mówię miłość, wy mówicie pokój,
kiedy ja mówię afro wy mówicie mental. Afro...” Frazy te prezentowane były coraz wolniej, aż
przerodziły się w kolejny utwór – „We want it”, który zakończył koncert.
Oczywiście, licznie zgromadzeni pod sceną fani nie pozwolili zespołowi tak szybko pożegnać się ze świdnicką publicznością. Na BIS usłyszeliśmy jeszcze dwie piosenki - „Rise of the rage” i „Return of the cavemen”. Muszę przyznać, że na żadnym koncercie nie widziałam tak wielu fanów – aktywnych, zorganizowanych, z transparentami. Podczas całego koncertu świetnie się bawili. Trudno byłoby ocenić, po której stronie barierek oddano więcej skoków. Czy dokonali tego muzycy, czy ich fani?
Cały koncert wypełniły piosenki z dwóch ostatnich płyt zespołu. Wszystkie utwory z poprzedniej płyty przeszły drobną renowację i zostały zaprezentowane w innych aranżacjach – stylistycznie dopasowanych do nowszych kompozycji. Mnie osobiście zabrakło jednak „Rock&Rollin' Love”. Warto zauważyć, że muzycy nie zaprezentowali także swoich innych singli, które były największymi komercyjnymi sukcesami zespołu. Trzeba przyznać, że jest to dość odważne posuniecie. Mało kto mógłby sobie pozwolić na zrezygnowanie z prezentowania swoich największych hitów na plenerowych koncertach. Tutaj jednak się to udało i zarówno fani, jak i bardziej przypadkowi odbiorcy wychodzili z koncertu zadowoleni.